|
Żelazny Marcin
Był jeden Żelazny Marcin, a taki był silny, że laskę stufuntową jednym palcem przerzucał. I poszedł na wędrówkę. Spotyka Wyrwidęba i pyta go:
- Dopomaga Bóg, bodaj zdrów, coś ty za jeden?
- Ja jestem Wyrwidąb.
- A cóż to znaczy Wyrwidąb?
- To znaczy, że z korzeniami najsilniejsze dęby wyrywam.
- Toś dobry, chodź ze mną, będzie nas dwóch - Marcin na to.
Idą, idą, spotykają trzeciego, i znowu pytają:
- Dopomaga Bóg, bodaj zdrów, coś ty za jeden?
- Ja jestem Waligóra, że największą górę, jak się podsadzę, tak zrównam z ziemią.
- Toś dobry, chodź z nami - oni na to.
Już ich idzie trzech. Idą, idą, weszli w bór i znaleźli pusty domek. Weszli i tam zostali. Następnego dnia poszli na polowanie i tylko zostawili Wyrwidęba, żeby im gotował. Ten się uwija, ma obiad prawie gotowy, pieczeń upiekł. Wtem przychodzi skądś niby żebrak dziadek taki, co miał trzy łokcie brody, a jego samego tylko łokieć było. Dziadek zmówił pacierz i prosi o jałmużnę. Wyrwidąb uciął kawał pieczeni i daje mu. A dziadek:
- Co ty mi dajesz? Ja tego nie chcę!
I skoczył do niego, i zaczęli się bić; ten tego brodą wali, ten tego drewnem; ten tego brodą, ten tego drewnem. Dosyć, że dziadek zbił Wyrwidęba tą brodą na kwaśne jabłko. Najadł się dziadek, potem potłukł wszystko, powylewał i poszedł. Przychodzą tamci na obiad. Nie ma co jeść, bo wszystko potłuczone, powylewane, a Wyrwidąb leży i tak jęczy, że niech Bóg broni. I opowiada im wszystko, jak było. Ci w śmiech, że takiemu dziadkowi dał się zbić, i to jeszcze brodą.
Na drugi dzień idą znowu w las i zostawiają w domu Waligórę. Waligóra nastawia pieczeń na rożen i już prawie ugotował obiad. A tu przychodzi ten sam dziadek, mówi pochwalonego i prosi o jałmużnę. A Waligóra:
- Ja ci tu dam jałmużnę! Może myślisz, że tak zrobisz, jakeś memu bratu zrobił? Nic z tego nie będzie!
Jak zaczęli się bić: ten tego brodą, ten tego drewnem, ten tego brodą, ten tego drewnem. I zbił Waligórę, gorzej niż tamtego. Waligóra leży, ledwie dyszy. Dziadek najadł się, potłukł, powylewał i poszedł.
Tamci przychodzą, obiadu nie ma, wszystko powylewane, a ten leży i jęczy. Znowu się wszyscy śmieją. A Żelazny Marcin:
- O, mocarze, mocarze, żeby się takiemu dziadowi brodą dać pobić! Toście kpy! - mówi. - Jutro mnie tu zostawcie, zobaczycie, błazny, czy wam nie ugotuję jutro obiadu.
I kiedy wszyscy poszli na polowanie, został Marcin Żelazny obiad gotować. Oni odchodzą i gadają:
- Zjesz ty licha, będzie tobie jeszcze gorzej jak nam.
Marcin gotuje obiad, uwija się, pieczeń piecze. Naszykował sobie żelazną laskę. Przychodzi dziadek i prosi o jałmużnę.
A Marcin:
- Może myślisz mnie sprawić tak, jakeś moim braciom sprawił? Ja ciebie nauczę!
I zaczynają się bić; ten tego brodą, ten tego laską, ten tego brodą, ten tego laską. Żelazny Marcin tak zbił tego dziada, że niech Pan Bóg broni. I dopiero jak go złapie za brodę, i prowadzi do dębu. Rozczepił siekierą ten dąb, wczepił mu tę brodę, klinami ją tam zabił i poszedł. A Waligóra i Wyrwidąb przychodzą na obiad i dziwią się:
- Chyba dziada tutaj nie było.
- Nie było! - woła Marcin. - Ja wam dam obiad, a potem zaprowadzę, gdzie on jest.
- Niech go tam nasze oczy nie oglądają, byśmy mieli chodzić oglądać!
- A przecież on do was się już nie porwie - Marcin na to - siedzi w dębie, brodę ma zaklinowaną.
Ledwie ich namówił, żeby poszli.
Przychodzą, a dziada nie ma. Dąb wyrwał z korzeniami i precz poszedł, a oni poszli za nim śladem. I przyszli do ogromnego lochu. A tam pod spodem był pałac zaklęty, a w lochu był kosz na sznurze przywiązany, i spuszczali człowieka na dół, a potem stamtąd wyciągali.
Waligóra i Wyrwidąb mówią do Marcina:
- Kiedyś ty taki był mocny, to spuszczaj się naprzód do tego lochu i do pałacu.
Spuścili go, idzie, a tu w oknie pałacowym siedzi prześliczna królewna. Spostrzegła go i mówi:
- Uciekaj stąd, człowieku, bo jak on cię tu zobaczy, to ci głowę urwie!
- A ma on dąb na brodzie? - pyta Marcin.
- Ech, gdzie tam, ledwie mu wyrwali - mówi królewna - a teraz leży taki zmęczony. Oj, żebyście go mogli ubić. Ja tu muszę siedzieć, bo on wykradł mnie od ojca i tu trzyma.
- Chciałbym się z nim zobaczyć - Marcin na to.
- Dobrze, dam ci wodę mocy. Jak się napijesz, to go zbijesz. A on ma i wodę niemocy, jak jej się napije, to nic sił nie ma. Jak się zaczniecie bić, to on będzie krzyczał: "wody mocy, wody niemocy, wody mocy, wody niemocy!" - żeby jemu dać wody mocy, a tobie wody niemocy, ale ja tobie dam wody mocy, a jemu wody niemocy.
Wchodzi Marcin Żelazny, a dziad, choć leżał na łóżku, spostrzegł go i jak się zerwie, jak się zaczną bić; ten tego brodą, ten tego laską, ten tego brodą, ten tego laską, nie ma końca! Nareszcie dziad krzyczy:
- Wody mocy, wody niemocy, wody mocy, wody niemocy!
Królewna złapała flaszki i podała dziadowi wodę niemocy, a Marcinowi wodę mocy i jak się napili, to Żelazny Marcin na kwaśne jabłko go skruszył i kości mu pogruchotał.
Wrócił do lochu, włożył te kości i brodę do kosza, i krzyczy, żeby ciągnęli i przypatrzyli się, co zostało z tego dziada. Spuścili kosz na powrót. Marcin sadza królewnę i wciągają ją na górę, a on woła, żeby kosz spuścili i jego wyciągnęli. Ale teraz nakładł w kosz kamieni, bo się spodziewał zdrady. A oni wciągają, czują, że ciężki. Pomyśleli, że to Marcin, i puścili kosz, żeby on upadł i się zabił. Wzięli królewnę i poszli, a jego tam zostawili.
Marcin desperuje i myśli, jak on wylezie z tego lochu.
Chodził po tamtym świecie (bo tam jest taki świat jak i tu) i napotkał gryfięta młode w gnieździe. Deszcz padał, zimno było, a on się nad tymi małymi ulitował, nakrył je swoim płaszczem i poszedł dalej.
Przylatują stare gryfy i pytają:
- A któż was tak, dzieci, okrył?
- Był tu człowiek litościwy - mówią gryfięta - zdjął z siebie płaszcz i nas okrył.
Rozleciały się gryfy szukać tego człowieka i znalazły Marcina. Ten im opowiada, jakim sposobem się tu dostał i co zrobił.
- Kiedyś nam dzieci uratował - mówią gryfy - to i my ciebie uratujemy. Siadaj na nas, a my cię wyniesiemy. A weź żywność i kładź nam w paszczękę, jak się tylko który z nas obejrzy, bo jak ci zbraknie, to wszyscy zginiemy.
Wzięli go i lecą, on im jeść daje, aż ku końcowi zabrakło mu, więc uciął sobie tyłka i dał im po kawałku. Na górze gryfy wychlapnęły to i zrosło mu się na powrót. I ruszył w świat.
Przyszedł do jednego miasta i pyta, czy by się nie mógł dostać choć na posługacza do palenia w piecu. Dali znać do króla i król zgodził go. Służył tam i służył tydzień, miesiąc, rok. A laskę, co ją przyniósł ze sobą, ledwo mógł dźwignąć, dopiero co dzień próbował i coraz lżej, coraz lżej ją podnosił, aż po roku próbuje, czy ją przerzuci przez dach pałacu. Jak wziął na jeden palec, tak przerzucił.
Król ogłosił bal. Zjeżdżają się Pan Bóg wie skąd królowie i magnaci, a król oznajmia, że kto zręcznie sztuki laską pokaże, ten weźmie jego córkę za żonę. Wszyscy rzucają, każdy swoją i cudzą laską, i nikt nie może zręcznie zarzucić. A Marcin jak smyrgnie swoją laską, co sto cetnarów ważyła, jak smyrgnął naprzeciw króla, co siedział na ganku. Król ledwie podniósł tę laskę i zaniósł do swego pokoju.
Następnego dnia król pyta, kto to taki zręczny tę laskę rzucił. Szuka tej laski, a laski nie ma, bo ją Marcin wykradł z pokoju, bo się wstydził, posługacz między takimi panami, że to on mocniejszy i zręczniej rzucać potrafi. Szukają wszędzie, i między służbą całą, a tu nie ma laski.
Dopiero jak ci wielcy panowie odjechali, Marcin padł do nóg królowi i z wielką nieśmiałością mówi, że to on tej sztuki dokazał.
Król, kontent, że się ktoś znalazł, co to umie, chce słowa dotrzymać, woła córkę i mówi:
- Patrz, kochana córko, to ten taki zręczny, co mi tę laskę podał, i on zostanie twoim mężem, bo ja już słowo dałem.
Przygląda mu się dobrze królewna, a to ten sam, co ją wyratował od tego dziada pod ziemią. I kontenta bardzo, oddaje mu swoją rękę. Bo tamci dwaj, Waligóra i Wyrwidąb, odprowadzili ją do ojca, powiedzieli, że ją wyratowali, i chcieli się z nią żenić, żeby sobie którego wybrała. Ale ona żadnego nie chciała, skoro nie było Żelaznego Marcina.
|
|